|
witaaj na portalu mArTy.. =] peace
|
Dziś w trakcie poszukiwań materiałów o hr. Finkensteinie, znalazłem ciekawe wspomnienie Krystyny Wojtylak z Morąga, o początkach w 1945r. Przytaczam je w całości. (Z cyklu: Wspomnienia pierwszych dni, Krystyna Wojtylak, w Morągu, Warmia i Mazury, nr 3(132), marzec 1962, s. 4-5).
Po trzech tygodniach uciążliwej podróży w wagonie towarowym, 13 sierpnia 1945 roku dotarliśmy wreszcie do Morąga. Pogodny, letni dzień miał się ku końcowi. W gasnących promieniach słońca spalony budynek stacyjny z ogromnym napisem "Mohrungen" robił ponure, przygnębiające wrażenie. Przed dworcem miał na nas czekać pocztowy zaprzęg (ojciec mój już od maja pracował w miejscowym urzędzie pocztowym), ale okazało się, że depesza, informująca o dniu i godzinie naszego przyjazdu, przyszła dopiero trzy dni później. Nie zawiniła poczta. W owych czasach, kiedy brakowało bardzo wielu połączeń telekomunikacyjnych depesze musiano z konieczności traktować jak przesyłki zwykłe, przewożone ambulansem, a nie przesyłane po drucie. W końcu jednak, sprowadzony przez ojca, zajechał przed dworzec piramidalnie wysoki wehikuł, zaprzężony w chudą, kościstą szkapinę. Wyglądało to naprawdę zabawnie, ale morąska poczta była wówczas niesłychanie dumna z tego pojazdu, dzięki któremu nawet paczki rozwożono do domów, czego, o dziwo, dziś już się tu nie praktykuje, mimo że urząd wy¬posażony został w bardziej zmechanizowany tabor. Dom, w którym, mieliśmy zamieszkać, znajdował się na zatorzu. Dzielnica ta robiła znacznie symptyczniejsze wrażenie niż okolice stacji, a jak się później przekonałam także i od śródmieścia. Niewielkie, tonące w zieleni, domki wyglądały jakoś wesoło i swojsko. Przed jednym z nich, stojącym w dużym pięknym ogrodzie, zatrzymał się nasz pojazd. Na takim odludziu mamy mieszkać? załamała ręce mama. Rzeczywiście po drodze nie spotkaliśmy nawet przysłowiowego żywego ducha. Ale to były tylko pozory. Na naszej ulicy, nazwanej później nie wiedzieć czemu Śląska, tylko jeden dom, należący ongiś do ogrodnika, stał pustką. Pierwszym, żywym stworzeniem, które "powitało" nas w nowej siedzibie, był... szczur. Wielki, spasiony siedział sobie spokojnie na progu i ani myślał uciekać na widok ludzi. Jak się później okazało, był to jeden z bardzo licznej czeredy tych niemiłych gryzoni, jaka rozpanoszyła się w całym naszym gospodarstwie. Zresztą nie tylko nas dotknęła ta plaga. W mieście grasowały całe ich hordy. Tępienie szczurów, zanim nie przeprowadzono masowej deratyzacji, do czego doszło dopiero pod koniec 1946 r., stanowiło pewnego rodzaju rozrywkę. Konstruowano pułapki, ba, nawet jakieś przedziwne machiny służące do wyłapywania szkodników. Chyba na trzeci, czy czwarty dzień po przyjeździe wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Nie były to już dosłownie pierwsze dni Morąga, bo, jak już wspomniałam przy jechaliśmy dopiero w sierpniu, ale nie sądzę, by wygląd miasta uległ w ciągu pierwszych powojennych miesięcy wielkim zmianom. Mnie osobiście najbardziej interesował... staromiejski rynek. Chciałam koniecznie zobaczyć znaną mi z lektury "Krzyżaków" Kraszewskiego (nie mylić z powieścią Sienkiewicza!) kamieniczkę, w której mieszkała ongiś piękna Ofka. Niestety, nadzieje moje zostały srodze zawiedzione. Już samo dotarcie do rynku nastręczało poważne trudności. Trzeba było przedzierać się przez zwały gruzu. Kiedy wszystkie przeszkody zostały pokonane, okazało się, że właściwie szkoda było trudu. Wszystkie kamieniczki wokół rynku były doszczętnie zburzone (ta Ofki również...) i tylko przed spalonym ratuszem stały dwie zabytkowe armaty, w tym samym miejscu co dziś. Wróciłyśmy z tej wyprawy zawiedzione i rozczarowane, a mama jeszcze raz powtórzyła, że lepiej było wracać do Warszawy. A przecież Morąg należał w owym okresie do najlepiej zaludnionych, a co za tym idzie najlepiej zagospodarowanych miast w Okręgu Mazurskim. Zawdzięczać to należało chyba w głównej mierze dość wczesnemu uruchomieniu linii kolejowej Olsztyn - Morąg - Elbląg. Czynna była ona już w lutym 1945 r. Poza tym miasto, w porównaniu z innymi, nie było tak bardzo zniszczone. Jak obliczano, około 40 proc. budynków legło w gruzach, co w porównaniu z takim chociażby Braniewem, gdzie procent zniszczenia wynosił prawie 80, stanowiło niezbyt imponującą liczbę. Morąg w pierwszym roku po wyzwoleniu mógłby rozwijać się szybciej, gdyby istniał w mieście jakiś zakład przemysłowy. Niestety, niegdyś duża fabryka dykty została doszczętnie ogołocona z maszyn i nawet mowy nie mogło być o tym, by ją uruchomić. Odbudowa jej i zagospodarowanie trwały potem parę ładnych lat. Inne, raczej półchałupnicze zakładziki, jeśliby się nawet uratowały, nie mogły odgrywać wielkiej roli w aktywizacji miasta. Tak więc od samego początku Morąg miał bardziej charakter centrum administracyjno-usługowego dla okolicznych miejscowości, niż ośrodka przemysłowego. Jedynym większym zakładem, bo zatrudniającym "aż" kilkadziesiąt osób, była mleczarnia, uruchomiona pod ko¬niec 1945 roku. Bezsprzecznie osiągnięciem było "postawienie na nogi" miejscowego szpitala. Jak na owe czasy wyposażony był on niemal luksusowo, co było niewątpliwą zasługą jego pierwszego i potem długoletniego dyrektora, dr Starkiewicza. Szpital ten uchodził za jeden z najlepszych w województwie. Miał nawet bieżącą wodę, bo dzięki zabiegom energicznego dyrektora jako pierwszy, na długo przed całym miastem, włączony został do sieci wodociągowej. Skoro już mowa o wodzie, warto wspomnieć, że zniszczenie wodociągów było prawdziwą klęską dla mieszkańców miasta. Nieliczne pompy i studnie dawały przeważnie wodę brudną, niezdatną do picia. Dokuczliwie dawał się we znaki brak światła elektrycznego. O naftę, nawet tę kartkową, nie było łatwo. Ale już pod koniec 1945 roku miasto zostało częściowo włączone do sieci elektrycznej. I chociaż zawsze istniał problem: będzie wieczorem światło, czy nie będzie, to przecież te świecące "na raty" żarówki stanowiły duży postęp w naszym powojennym życiu. Nieco później, bo dopiero pod koniec 1946 roku, uruchomiono wodociągi. Ale na prawdziwą, generalną odbudowę Morąg miał czekać jeszcze sporo lat. Wracajmy jednak do jego "pierwszych dni". Wiele rzeczy uciekło już z pamięci, tym bardziej że mając wówczas dziesięć lat, na szereg zjawisk patrzyłam inaczej niż dorośli. Jeśli coś naprawdę dobrze pamiętam, to chyba początki morąskiego szkolnictwa. Pierwszą uruchomianą po wojnie szkołą była Szkoła Podstawowa, mieszcząca się naprzeciw poczty. Przy zapisach nikt specjalnie nie wymagał okazywania świadectw poprzedniej edukacji. Albo wierzono na słowo, że kandydat na ucznia tejże szkoły ma za sobą tyle klas, ile mówi, albo w wypadkach wątpliwych brano go na całkiem zresztą niewinne spytki. Ja przyjęta zostałam do klasy piątej i w pierwszych dniach października, bo wtedy właśnie szkoła zaczęła normalną pracę, pierwszy raz przekroczyłam jej progi. Nasza klasa przedstawiała dość dziwaczny widok. Przy przypadkowo dobranych ławkach o różnych fasonach i rozmiarach siedziała stłoczona jak śledzie w beczce gromada uczniów. Obok dziesięcio- i jedenastoletnich pętaków, które nie miały opóźnień w nauce, zasiadały starsze o kilka ładnych lat pannice i chłopy pod wąsem. Pamiętam jak dziś, że nikt z nas nie miał fartuszka ani mundurka. Niejeden przychodził w ojcowskiej kapocie i w również ojcowskich, za dużych o parę numerów, buciorach. Pomoce naukowe ograniczały się do kilku poniemieckich map i... drewnianej wskazówki. Nie wszyscy mieli zeszyty. Pisaliśmy na czym się dało: na luźnych, spinanych później kartkach, na zbieranych po mieście niemieckich drukach i formularzach itp. Ale to były prawdziwe drobiazgi wobec poważniejszych kłopotów, z jakimi wówczas borykała się szkoła. Urządzenia-sanitarne były zepsute, brakło wody, a centralne ogrzewanie było nieczynne. Ówczesna kierowniczka szkoły, jednocześnie jej organizatorka, p. Irena Białokozowa, niemało progów wydeptała w różnych instytucjach, by doprosić się o naprawę tych urządzeń. Ale widać nie było to rzeczą łatwą, bo przez długi czas siedzieliśmy w klasie w paltach i tylko chuchaniem rozgrzewaliśmy zgrabiałe ręce. Nikomu jednak nie przyszło do głowy by z tegoż powodu szkolę zamknąć. Wszak tyle zaległości było do odrobienia... A mieliśmy dobrych, wykwalifikowanych pedagogów! Dzięki temu od początku przerabialiśmy normalny kurs (chociaż wobec braku programów szkolnych trudno było wtedy ustalić, co jest owym normalnym kursem). Na naszym szkolnym strychu, a także w wielu domach i urzędach poniewierały się dosłownie całe sterty niemieckich książek. My, dzieci, nie zdając sobie sprawy z ich wartości, wyrywaliśmy obrazki i niszczyliśmy książki w straszny sposób, w czym nam nikt specjalnie nie przeszkadzał. Zdarzało się niekiedy wśród stosów niemieckich woluminów znaleźć polską książkę. I taka, mimo najbardziej kolorowych obrazków, stanowiła pewnego rodzaju tabu. Nie wolno jej było dzielić na części, wyrywać rycin, a w ogóle znalazca uważany był za niebyłe jakiego szczęściarza. W piwnicach naszej szkoły leżało popiersie Herdera, przeniesione później do gimnazjum, gdzie również nie znalazło godziwego miejsca. Trafiło w końcu na złom.. Szkoda, że nikt nie zdawał sobie wówczas sprawy z wartości tej rzeźby... To, co tutaj napisałam, nie daje na pewno pełnego i wiernego obrazu powojennego Morąga. Są to jakieś bardzo wyrywkowe obrazki. Myślę jednak, że oddają one w jakimś stopniu atmosferę pierwszych miesięcy tego miasta, pełnego wówczas jeszcze niemieckich napisów, miasta, gdzie nierzadko do uśpionego domu usiłował wedrzeć się szabrownik, gdzie życie na pewno nie było łatwe. I właśnie w walce z owymi trudnościami rodziło się przywiązanie społeczeństwa do swojego grodu, rodziło się i spajało ów bardzo różnorodny ludzki zlepek w jednolity, harmonijnie działający organizm.
Do tekstu dołączone jest zdjęcie: Ratusz w Morągu (XV w.)
Wow super!!!! Wzmianka o popiersiu Heredrowym Serdeczne dzięki za całość tekstu.
Ewingi jesteś wspaniały! To jest uczta dla takich zwariowanych jak tu obecni. Myśląc o przyszłym albumie o Morągu i okolicy post 1945, pytam się siebie czasami - powinne być przecież jakieś wspomienia, gdzie to może być? No i są. Dzięki, dzięki. Jeszcze jedno - proszę poszukaj więcej podobnych wspomień. Oznajmiam dzisiaj wszem i wobec, że Ewingi jest Supersperaczem!
O jejku , ale uczta tego nam trzeba ...i co to za historia z kamienicą ?..." Chciałam koniecznie zobaczyć znaną mi z lektury "Krzyżaków" Kraszewskiego (nie mylić z powieścią Sienkiewicza!) kamieniczkę, w której mieszkała ongiś piękna Ofka..." . Bo ja taki nieuk trochę
Pani Krystyna Wojtylak kończyła w Morągu maturę w roku 1953
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plfotoexpress.opx.pl
|
|
Cytat |
A jakoĹź uczyÄ majÄ
nie umiejÄ
c sami? MuszÄ
pewnie nadĹoĹźyÄ kazania baĹniami. Jan Kochanowski (1530-1584), Zgoda Filozofia jest zdrowym rozsÄ
dkiem w wyjĹciowym garniturze. Haurit aquam cribo, qui discere vult sine libro - sitem czerpie wodÄ, kto chce uczyÄ siÄ bez ksiÄ
Ĺźek. A kiedy strzyĹźesz owieczki, opowiadaj im bajeczki. Jan Sztaudynger I w nieszczÄĹciu zachowuj spokĂłj umysĹu. Horacy (Quintus Horatius Flaccus, 65-8 p. n. e)
|
|