|
witaaj na portalu mArTy.. =] peace
|
Od dłuższego czasu zastanawia mnie jedna myśl. Kto z obecnych na forum był na morzu i jakie ma wspomnienia ze swojego pierwszego rejsu. Piszemy tu sporo o szantach i sprawach z nimi związanymi ale nie piszemy nic o morzu, o rejsach, a to dzięki morzu i pracy na nim szanty istnieją. Skoro zaczynam to może opiszę mój pierwszy rejs. Od mojego pierwszego w życiu rejsu minęło 21 lat, ale wtedy pływałam jako córka tatusia więc się nie liczy. Pierwszy rejs morski na który popłynęłam bez ojca (czyli już taki pełnoprawny) odbył się 13 lat temu w długi weekend majowy na smrodliwym żaglowcu "Generał Zaruski". Wypłynęliśmy z Gdyni, po drodze zawinęliśmy do Visby, Rone i z powrotem do Gdyni. Od tamtego czasu minęło sporo lat i jeszcze więcej rejsów. Ale czemu tamtem zapisał się w pamięci? Ano dlatego, że był pierwszy, a dlaczego zapisał się jako smrodliwy? A to z powodu rury wyprowadzającej powietrze z maszynowni. Znajdowała się nietypowo, bo na śródokręciu. Powodowało to fakt, iż każdy kto na śródokręciu spędził więcej niż 2 godziny bez przerwy (przy pracującym silniku), wymiotował jak kot (nawet w czasie totalnej flauty). Nikt twardy się nie uchował, ale fajnie było. Nic tak nie integruje ludzi jak wspólne rzyganie. Jedyne co nas trzymało jakoś w pionie to wesołe piosenki żeglarskie, które śpiewali inni. Znałam je z wcześniejszych lat ale jakoś specjalnie wcześniej wagi do nich nie przywiązywałam. To na tym rejsie dowiedziałam się po co powstały szanty, dlaczego były dla ludzi takie ważne i co dawały? A dawały nadzieję, siłę i uśmiech... A jak wglądał wasz pierwszy rejs morski? Czy na rejsie śpiewaliście szanty?
Ja niestety nie miałem okazji pływać po morzu na żaglach, choć nieraz mam na to ochotę. Za to pływałem po Bałtyku w trakcie studiów na WSM-ce. Nie na "Darze Młodzieży" co prawda (choć zdarzyło mi się po nim łazić i wspiąć raz na fokmaszt), a tylko na starym "Horyzoncie" jednym z dwóch "rzygaczy" gdyńskiej Szkoły Morskiej. No i zgodnie z ich nazwą...oddałem Neptunowi co się należało...i to nie raz
Ja ten pierwszy raz mam wciąż jeszcze przed sobą, ale wierzę, że najpóźniej w przyszłym roku on nastąpi. O niczym innym w żeglarskiej kwestii bardziej nie marzę.
No to musi być SZTORM!!!!!! Nie musi się nikt KIWAĆ:-)
No to musi być SZTORM!!!!!! Nie musi się nikt KIWAĆ:-) a mógłbyś podkręcić jasność wypowiedzi
Mój pierwszy (i... ostatni) morski rejs miał miejsce w czerwcu 1994 r. "Urwałem" się wtedy ze szkoły, nie byłem na zakończeniu roku... ale promocję do VII klasy dostałem. Wszystko zaczęło się, odkąd kolega ojca trafił na artykuł w "Żaglach" o kapitanie Wojciechu Ogrzewalskim (Rejs Roku'90, jest o nim mowa też w książce Kolaszewskiego/Świdwińskiego "Żeglarz i sternik jachtowy" w rozdziale o historii żeglarstwa w Polsce). Organizował on rejsy na zasadzie "flotylli", sam płynął na największym jachcie, a reszta razem z nim w pobliżu. Mam nagraną na video jego pasjonującą opowieść o rejsie dookoła świata, za który dostał Srebrny Sekstans. Na rejs z nim pojechałem z ojcem (ż.j.), kolegą ojca (st.j., formalnym kapitanem jednostki), żoną i córką (ż.j.) kolegi ojca. Pływaliśmy na S/Y "Samoa". Trasa rejsu: Fiumicino-Anzio-Ponza-Ventotene-Ischia-Procida-Gaeta-San Felice Circeo-Anzio-Fiumicino. Miałem wtedy... ech... niespełna 13 lat, ale oczywiście brałem udział w żeglarstwie. Wtedy zobaczyłem jak fajnie się płynie trzymając się liny puszczonej z rufy łódki, zwłaszcza gdy nieźle wieje :) Wiatry były średnie - ale raz była "szóstka". Siedziałem wtedy na dziobie przypięty szelkami. Cudowna sprawa. Moja codzienność żeglarska to jednak Mazury - tam mam na koncie 20 rejsów :) Powód? Brak uprawnień, tak ojciec, jak i ja mamy tylko patent ż.j. No i też chyba brak jakiegoś "impulsu", brak doświadczenia... Ale może wybiorę się jeszcze na taki rejs z jakimś doświadczonym kapitanem.
Wierzę, że we wrześniu wypowiem się i w tym wątku.
W chwili obecnej brak dośwaidczeń żeglarskich sprawia, że z zapartym tchem czytam wszystko co piszecie... czego się spodziewać: wrażeń i takich tam
Piszcie - bać się, czy tęsknić już do tego "pierwszego rejsu" :)
Pierwszy... czerwiec 97 (jako ostatnia chyba z całej zaprzyjaźnionej ekipy) 3 tygodnie na Pogorii. Najpierw poznałam okręt dokładnie, bo z braku lepszych pomysłów przemieszkiwałam na nim odkąd kumpel został tam chiefem. 3 cudowne tygodnie (i miłość do morza i Pogorii już na zawsze) :) choć oczywiście okupione dwoma dniami gdy przypięta szelkami do relingów praktycznie nie schodziłam z pokładu, oddając cześć ;> Z perspektywy kolejnych rejsów na Pogorii, wiem, że ten pierwszy był najgorszy. Kapitan - no cóż, pożal się Boże głupek, pływanie na silniku żeby jak najszybciej dotrzeć do portu, stanie w portach po parę dni itp. Ale i tak wrażenia były silne, do tego stopnia, że nawet opowiadanie bazujące w dużej mierze na tym rejsie popełniłam (i to jedyny mój tekst, który mi się podoba ciągle :))))
Ciągle przede mną pierwszy rejs na małej jednostce, nie jakiś skowronek w Grecji, tylko normalny Bałtyk lub Północne :) Ale to za chwilę...
Mój pierwszy (i jedyny) rejs morski odbył się w 2001 roku. Był to zarazem w ogóle jedyny mój rejs – nigdy na Mazurach nie żeglowałam. Nie mam uprawnień, nie mam z kim. Rejs był na "Zawiszy", Gdynia - Christianso - Kopenhaga - Malmo - Karlskrona - Ronne – Gdynia. "Przygody" zaczęły się już na długo przed wypłynięciem. Najpierw były to zmiany planowanej na ten termin trasy. I tak na początku miałam płynąć chyba z Brestu chyba na południe (chyba – to już tyle lat!), potem zaplanowano koło podbiegunowe (tego żałuję do dziś !! samo brzmienie upaja ), wreszcie skończyło się na Bałtyku. A odwiedzenie niektórych z wymienionych portów było niespodzianką... Potem mały problem: w ostatniej chwili, gdy już wychodziłam na nocny pociąg do Gdyni, syn usłyszał w dzienniku, że... pociągi do Trójmiasta nie jeżdżą. Był 9 lipca 2001, to właśnie wtedy Gdańsk został zalany. A potem nastąpiło 10 dni pełnych wrażeń... Wszystko było nowe, inne, nieznane... Jedno zawiodło: naprawdę spodziewałam się, że będziemy śpiewać szanty ! Niestety... Ani razu... A mnie przez całe dziesięć dni krążyły w myślach odpowiednie do sytuacji teksty. Przecież (mimo wielu przeczytanych książek) życie na statku wyobrażałam sobie tylko tak dobrze już wtedy znanymi słowami... I tak na przykład brakowało mi glansowania mosiądzów ...
Nie byłoby w moim życiu tego rejsu, gdyby nie szanty. To one obudziły we mnie dawno uśpione marzenia. Wybór akurat Zawiszy nawet nie był wyborem. Sam się nasunął – bo na Shanties śpiewał kapitan Mieczkowski... Nie przewidziałam tylko wieku załogi na harcerskim statku. Moja wachta (poza mną najmłodsza) miała ok. 14 lat.... Ciekawie było . Nie było i pewnie nie będzie następnego rejsu też z powodu szant. Po prostu dziś nie wyobrażam sobie utraty naprawdę upragnionego koncertu. Czasem rezygnuję, ale nie mogę, nie potrafię z góry zaplanować rezygnacji...
A dziś, zawsze gdy jestem w Gdyni, sprawdzam czy Zawisza jest w porcie. No, odwiedzam go ...
I tak na przykład brakowało mi glansowania mosiądzów ;-)
Na Zawiasie nie ma co glansować? To zapraszam na Pogorię, tam Ci nie zabraknie mesingów do glansowania... niestety :)))))))
-- oshin a ja widziałam fale, jak domy i szary Skagerrak i co prawda nie widziałam, ale wiem, że brzeg wysoki jest w Dundee :)
No moje morskie "rozdziewiczenie" odbyło się dwa lata temu. Kilkudniowe bujanie po zatoce na "S/Y Coriolis" z SKŻ PW i wiedziałem, że to jest to :) W zeszłym roku tygodniowe "szmacenie" po Bałtyku (w planach było opłynięcie Bornholmu, ale nie dało rady - problemy z silnikiem) no i trasa: Gdańsk - Nexo - Ronne - Świnkowo. W tym roku nie dam rady a miały być Tall Shipy na Chopinie :( I powiem jedno noc na otwartym morzu i widok nieba to jest to co tygryski lubią najbardziej:) Poza tym od kilku lat pływam po mazurach i nie mam zamiaru przestać :)
HA HA! Pierwszy rejs? Czerwiec 2007. Wróciłam dosłownie godzinę temu . Jak było? Niezapomniane wspomnienia! Zachód słońca na morzu - wspaniały widok. Wschód - tak samo. Wiatr grał na wantach, morze kołysało. Wnioski? WIECEJ!
Trasa: Gdańsk - Gronhogen - Kalmar - Hel - Gdańsk. Jacht: s/y Barlovento II (16m).
Na początku wiatru trochę brakowało i dużą część trasy do Szwecji przepłynęliśmy na silniku, ale za to w drodze powrotnej się trochę rozdmuchało. Z Kalmaru na Hel płynęliśmy w półwiatrowej 5. Miałam akurat wachtę kambuzową Bez przerwy bujało z burty na burtę. Fale zalewały pokład (i kabiny... ). Atmosfera była bardzo wesoła, szanty śpiewaliśmy, kontuzje się zdarzyły (nawet nie taki lekkie).
P.S. Nie rzygałam!
___________________________________________________ W Kalmarze bardzo chciałam zwiedzić Muzeum Morskie, ale niestety Szwedzi pracują w przedziale godzin od 11:00 - 16:00. Do kalmaru przypłynęliśmy o 16:15, a wypłynęliśmy o 11:00... (A to peszek )
Dla mnie Pogoria to też ukochany żaglowiec. Na niczym (a było tego trochę) nie pływało mi się tak dobrze. Jestem w tym żaglowcu po prostu zakochana i nie zamierzam się odkochiwać. Jk byś się wybierała na jakiś rejs na Pogorii to zabierz mnie ze sobą... Bardzo ładnie proszę :)
Jk byś się wybierała na jakiś rejs na Pogorii to zabierz mnie ze sobą... :oops: Bardzo ładnie proszę :)
Ale zapłacisz sobie sama? ;)))))))))))))))))))
-- oshin na razie porzuciłam Pogorię dla mniejszych jednostek, ale jeszcze tam wrócę
PS. A wczoraj widziałam ostatnich Piratów i powiem szczerze film, jak film, ale to morze!
Ale zapłacisz sobie sama? ;)))))))))))))))))))
Zapłacę, zapłacę... Jeśli tylko dostane urlop ale jak byś coś wiedziała to dawaj znać poproszę. :)
Mój pierwszy i jedyny rejs (i morski, i w ogóle) odbył się w maju tego roku. Trasa: Sukosan - Hvar - Sukosan Jacht: Bavaria 36 'Rooster '
Było po prostu przepięknie. Pogoda, ludzie - wszystko grało perfekcyjnie. No i przygód nie brakło - wkręciliśmy muring :D
Mam ich na swoim koncie kilkanaście, ale ten pierwszy był magiczny. Wyszliśmy w październiku 94 r (chyba) na S/y "Roztocze" (17 m) ze Świnkowa i od razu rozwiało się 8 do 9. Miała być Kopenhaga, ale padł nam silnik i nie wpuścili nas do żadnego portu. Po trzech dniach mocnej jazdy wróciliśmy do Świnkowa gdzie ... nie wpuścili nas do portu i staliśmy na redzie kolejny dzień. Dowieźli nam części do silnika i doszliśmy na Władka IV. Piwo w tawernie, czekamy aż sztorm ustanie i płyniemy do Kopenhagi. Sztorm nie ustał, ale doszliśmy do Kopenhagi, Helsingoru, Greny i Kiloni. Po powrocie przysięgaliśmy, że już nigdy więcej. Jeszcze tego samego dnia w spelunie (tawernie) przy Włądka IV byliśmy umówieni na kolejny rejs. Pozdrawiam.
Skąd ja to znam - rejs do Kopenhagi... i popsuty silnik. Wysłużony Opal (nazwy jakoś nie mogę sobie przypomnieć), rok 1997. Pół rejsu wiało solidnie, drugie pół flauta totalna. Z całej załogi tylko ja i jeden kolega nie cierpieliśmy na ostre objawy choroby morskiej - no i pomimo przydziału na wygodne koje na śródokręciu zostaliśmy wyekspediowani na dziób. Było ciekawie, bo ciągle lała nam się tam woda, o notorycznej hustawce nie wspomnę. Do Kopenhagi nie dotarliśmy, mieliśmy przymusowe 3 dni postoju w Świnoujściu (próba naprawy silnika), wejście do portu na żaglach też dość niecodzienne i lekko nerwowe było.
Jak na bandę dzieciaków przystało (średnia wieku załogi 18 lat) - nudzić się w tym Świnoujściu nie zamierzaliśmy. Wypatrzyliśmy Omegę i śmigaliśmy nią po porcie w tę i z powrotem przyprawiając o gęsią skórkę załogi stojących tam jednostek. Bo po co robić zwrot w bezpiecznej odległości od zacumowanych jachtów skoro można bić rekord "kto da radę bliżej"? Mądre to nie było, ale sami wiecie, jak to jest mieć 18 lat?
To nie był mój pierwszy raz na morzu, bo generalnie do niedawna znałam tylko żeglarstwo morskie. Na Mazury trafiłam dopiero na studiach i to pod koniec. Wychowałam się w Gdyni, żagle towarzyszyły mi od wczesno-nastego roku życia, od 2 klasy ogólniaka pływałam regatowo. Takich wypadów na 2-3 dni było wiele. Na przeróżnych jednostkach - od naszej ukochanej ćwiarteczki Dobosza (wypad na pizze do Ustki zapamiętam do końca życia, mieliśmy fantazję) po pełnomorskie Tornado i regularne wypady na otwarcie i zamknięcie sezonu na Półwysep Helski.
Ale ten do Kopenhagi był pierwszym dwutygodniowym rejsem i z różnych względów wrył się w moją pamięć.
A widok zachodzącego na czerwono słońca i zmęczenia oczu wpatrzonych w widnokrąg na nocnej wachcie - marzenie... nie zrozumie ten, kto nie przeżył. Ehhhh.
Mądre to nie było, ale sami wiecie, jak to jest mieć 18 lat? Nie... Jak?
tylko ja i jeden kolega nie cierpieliśmy na ostre objawy choroby morskiej Masz chory błędnik?
Mój błędnik jest ok, przekonałam się o tym przy innej okazji, kilka lat później :)
Myślę, że akurat wtedy przyczyny nie zachorowania były dwie:
1. Dokładnie w tym samym sezonie, tylko na jego początku, remontowaliśmy łódkę (tą naszą ćwiarteczkę) Jacht miał potencjał (jak się później okazało diagnoza co do potencjału była słuszna), ale był strasznie zapuszczony. W jakim sensie? A np. wewnątrz kadłuba, wszystko było pokryte wieloma warstwami farby olejnej. To nie była zbyt młoda jednostka i przez lata domalowywano kolejne warstwy. Jak dostaliśmy go w swoje łapki postanowiliśmy go odnowić. Niektóre prace, szczególnie właśnie te wewnątrz, robiliśmy już po zwodowaniu jachtu. Mi w udziale przypadło zdzieranie wspomnianej farby przy pomocy takiego urządzenia - ja to nazywałam suszarką. Urządzenie wytwarzało wysoką temperaturę, topiłam nim kawałeczek po kawałeczku farbę i zdzierałam szpachlówką. To wszystko na łódce na wodzie. I teraz wyobraźcie sobie taki zestaw czynników: nieziemski smród i opary chemii, wysoka temperatura, klaustrofobiczna przestrzeń i do tego kiwanie (łódka była przycumowana do kei i dalb, ale i tak przy niespokojnej wodzie szarpie wystarczająco). Powiem tyle - lekko nie było ;) Jak to przetrwałam to jakies tam regularne góra-dół na morzu to pikuś ;)
2. Druga przyczyna była bardzo prosta. Większość załogi leżała i umierała i w tej sytuacji ja i kolega, jako jednostki bardzo ambitne i zawzięte gralismy pierwsze skrzypce w kwestiach wypełniania obowiązków na jachcie. Jak człowiek ma zajęcie - choruje mniej. Z perspektywy czasu dziwiło mnie nawet, że Kapitan nie zagonił towarzystwa do jakiejś pracy. To by im pomogło.
Z mojego doświadczenia wynika, że pokładanie się niewiele pomaga a raczej jeszcze gorzej się znosi kiwanie. To horyzont się buja , więc horyzontalne pozycje nie są wskazane, a zajęcie się pracą jest najlepszym lekarstwem. Gdy jako małe dziecko zasypiałam podczas dużej fali zawsze kończyło się to tzw. pawiem, później już mama nie pozwalała zasnąć i leżeć. Z czasem przestałam reagować na bujanie.
pokładanie się niewiele pomaga Pomaga, pomaga... Zależy tylko z kim:-)
Każdy kogo dotyka morska choroba, musi sobie sam wypracować na nia "odtrutkę". Są jednak tacy, którym nie pomoże nic.... Cóż - zdarza się....
Dla nich tylko szczere wyrazy współczucia. Ale podobno czas leczy rany...
Ps. Władku, jak się cieszę, że jesteś.
A jestem, jestem:-) JESTEŚMY:-) Witaj, Danielo:-)
Świetnie opisuje zmagania cieśli z chorobą morską Goszczurny w "Między ogniem a wodą".
Jeden z tych, który pomimo choroby morskiej - pływał. I nic nie było go w stanie odciągnąć od morza....
PZDR
szczere wyrazy współczucia Przyjmuję Ja rzygać mogę już po 2 przewrotach w przód...
Mój pierwszy i dotychczas jedyny rejs morski odbył się w 2002 roku na S/Y Pierrot, trasa: Gdynia, Hel, Kłajpeda, Thalin, Helsinki, Hanko, Furusund, Sztokholm. Tuż przed Sztokholmem popsuł nam się... silnik. Generalnie byłem tym, który wygrał czekoladę :P Rejs wspominam świetnie i od tamtej pory serce ciągnie na morze (tylko do tej pory nie było już z kim). Dodatkową rozrywką było uszczelnienie wału od śruby... coś przeciekało tak więc w samym środku nocy budzili najmłodszego (akurat padło na mnie) i kazali wybierać wodę z zęzy Oczywiście podczas drogi do Gdyni jak i na samym rejsie nie obyło się bez szant. Pogoda była różna, przez większość czasu wiało 4-5, chociaż były też dni gdy dmuchnęło 8B oraz gdy była zupełna flauta (ciekawy widok lustra Bałtyku dookoła). Podsumowując: chcę jeszcze!
To był II etap V Rejsu Internetowych Żeglarzy „Dookoła Półwyspu Iberyjskiego” w dniach 20.10-04.11.2006 r. na trasie Lizbona – Kadyks - Malaga - Ibiza - Barcelona. Żaglowiec Pogoria. Wczesną wiosną 2006 zdecydowałam się popłynąć i zdania nie zmieniłam jakoś przez cały ten czas do rejsu. Co mnie skłoniło do takiej decyzji? Sama nie bardzo do tej pory wiem, co mi "odbiło". Przecież nigdy w życiu nie byłam na wodzie, ani na żadnej łódce ani na rowerku nawet, a w morzu czy jeziorze to najdalej po szyję ;) . Od dzieciństwa miałam uraz do wody. Ktoś kiedyś mnie do basenu wrzucił, jak obchodziłam go wkoło pierwszy raz i myślałam: wejść czy nie. Zawsze wolne dni spędzałam w górach. Tam się czułam "jak ryba w wodzie". Kolega Marcin od paru lat pytał, czy bym nie popłynęła Pogorią i ja nigdy nie chciałam mówiąc, że za dużo niebieskiego ;) Przychodzi czasem taki moment w życiu, kiedy trzeba zrobić coś innego, czego się nigdy wcześniej nie robiło, coś pod górę albo pod wiatr, jak kto woli. Nie zdecydowałam bym się, gdyby wszyscy wkoło łącznie z organizatorką, nie utwierdzali mnie w przekonaniu, że... nic nie muszę umieć i wszystkiego się nauczę itd.
Z Lizbony wypłynęliśmy prosto w sztorm, nasza wachta akurat miała kambuz... dalej nie opisuję ;) Współczuję tym w kubryku ;) Czwartego dnia... zaczęło się dla mnie lepsze życie. Można by długo gadać ale mimo silnych, przeciwnych wiatrów dosłownie i w przenośniach, było cudnie, choć wcale nie łatwo. Tyle przemyśleń, rozważań, pokory i sama nie wiem czego jeszcze. Udało mi się pokonać wszystkie lęki, które chciałam pokonać. Morze mnie "wciągnęło", a nie zniechęciło. Uczyłam się go, uczyłam się statku i ludzi, którzy na tak małej przestrzeni (statek) i tak dużej (ocean), zachowywali się różnie, oj różnie. Cudownych ludzi poznałam i wiele się nauczyłam, choć z pewnością moje pytania "w temacie" mogły być obłędne, niektóre rozbrajające, a niektóre powalające ;) typu np chodź na pierwszy apel->a gdzie->na rufie->a gdzie ta rufa? I chyba tyle ;) Może kogoś to zainteresuje... Zakochałam się w nawigacji :) Ciekawą relację w oparciu o mapkę i zaj* zdjęcia napisała Malina do Sail-ho! http://www.sail-ho.pl/art...=thread&order=0
PS. Marzy mi się Morze Północne, za rok lub dwa :)
To był II etap V Rejsu Internetowych Żeglarzy „Dookoła Półwyspu Iberyjskiego”
znam już kogoś z tego rejsu
Pozdrów, pozdrów i napisz potem koniecznie, jak było
W myśl przestróg moich kolegów żeglarzy: "bo najpierw trzeba sprawdzić, czy w ogóle nadajesz się do pływania po morzu, bo choroba morska, sztormy, mokro, zimno, nawet w lipcu", załapałam sie na tygodniówke do Kopenhagi. Otrzymałam niezliczona ilość przestróg i dobrych rad, co robić i czego bezwzględnie nie robić. Co zabrać, bo jest niezbędne a czego nie brać bo jest niepotrzebne i będzie zawadzało. Pożyczyłam od brata sztormiak,(gumiaki mam swoje), od bratowej worek żeglarski, zakupiłam większą ilość baterii do latarki(bo na jachcie słaby akumulator, nie wolno palić światła bez potrzeby), spakowałam większą ilość swetrów, ciepłych skarpet i spodni o czapce nie wspomnę(przydała się!). Zaopatrzyłam się w stosowna ilość papierosów(ach ten nałóg)i z błogosławieństwem rodziny i przyjaciół, "tylko się nie utop", wsiadłam do busa, który miał mnie zawieźć z głębokiego śródlądzia na spotkanie z Wielką Wodą. Był koniec czerwca, pogoda plażowa, w piątkowy wieczór znaleźliśmy się w Świnoujściu. Przy nabrzeżu im. Władysława IV stał jacht, cetus o wdzięcznym imieniu "Janina". Ładny, pierwszy jacht morski oglądany z bliska. "Zapakowaliśmy się" do tego jachtu, razem z bagażami i prowiantem, pamiętam ,że wszystko trzeba było pochować, tak żeby się nie przemieszczało samoistnie. Zdziwiła mnie bujająca się kuchenka gazowa oraz to, że dziś w nocy nie "wyjdziemy"(piątek). Kładę sie na wylosowanej koi, woda pluska o burty, jacht się kołysze, rejestruję jeszcze informację,że "wychodzimy" rano. Zasypiam. Słoneczny ranek, słońce zagląda przez bulaj.Jeszcze raz sprawdzamy czy wszystko jest jak należy, oddajemy cumy, jacht wolniutko odsuwa się od nabrzeża, płyniemy, na razie nie daleko. Cumujemy "nabiegowo" przy jakimś takim betoniku, na pokład wchodzą dwaj panowie ubrani w zielone mundury i znikają w mesie. Odra do morza, fala od morza, jacht "jedzie" w górę i w dół a my przy tych cumach. A mój żołądek melduje, że wcale mu się ta jazda nie podoba. Na szczęście panowie w mundurach wychodzą z mesy i znikają z jachtu. Ruszamy ponownie, wychodzimy na silniku za główki. Padają komendy "grot staw", "fok staw", "silnik stop". Słyszę szum wiatru, jacht wdzięcznie przechyla sie na burtę, płyniemy. Emocji jest tyle, że zapominam o buntującym sie żołądku a i on zapomina się buntować, nie buntuje sie do dziś. Nie trafiłam jeszcze na swoją długość fali. W Kopenhadze Syrenka i Nyhaven, nabrzeże przed kapitanatem, obce duże żaglowce. Następnie Helsingor, zamek Hamleta, duńskie muzeum Marynarki Handlowej. Plaża i takie duże muszelki. Kąpiemy sie w Sundzie, woda jest przezroczysta. Na dnie rośnie morszczyn a w wodzie pływają meduzy. W helsingorskim porcie spotykamy polski jacht(opal, nie pamiętam nazwy). Czas biegnie zbyt szybko, trzeba wracać. Jeszcze Bornholm i już widać wiatrak na plaży w Świnoujściu. Zawsze zastanawiałam sie po co on tam stoi? Okazuje się ze to nie jest żadna ozdoba tylko znak nawigacyjny, nabieżnik. Jeszcze tylko na Gocław i rejs się kończy. Przekazujemy jacht następnej grupie, zauroczonych pływaniem po morzu, młodych ludzi. Podczas klarowania jachtu po raz pierwszy usłyszałam szanty, śpiewane po angielsku, przez czterech bardzo młodych, wtedy, ludzi. Jednego z nich zapamiętałam dokładniej, niezbyt wysoki, przysadzisty o kocich ruchach. Dziś jest go więcej niż wtedy, płynność ruchów pozostała i nadal śpiewa z dużym powodzeniem szanty
Teraz to i ja mogę się już podzielić wspomnieniami z morza :) Właśnie dziś wróciłam z mojego pierwszego rejsu po Bałtyku. Można powiedzieć, że miałam dużo szczęścia w nieszczęściu, dlatego też z całą pewnością wrócę na morze i to już niebawem... Dlaczego szczęścia w nieszczęściu? - Kiedy przyjechałam się zaokrętować, okazało się, że bardzo możliwe, że wogóle nie popłyniemy, bo dzień wcześniej pierwszy oficer złamał nogę... po intensywnych poszukiwaniach znaleźliśmy zastępcę dwa dni później. - Ni z gruchy ni z pietruchy pękł nam lewy baksztag. - Jedna z załogantek miała taką chorobę morską, że wylądowała w szpitalu na Łotwie, co wiązało się z tym, że musieliśmy przesiedzieć dwa dni w porcie Liepaja... gdy już powróciła "do żywych" i wszystko wydawałoby się cacy, kilka dni później ponownie się rozchorowała. - Kapitan okazał się absolutnie nieodpowiedzialnym gościem (np. tańczył na salingach, a potem rzucał się na grota i bez asekuracji zjeżdżał na pokład /wszystko fajnie i pięknie, tylko że... załoga była w sumie dość zielona, więc jakby złamał kręgosłup na środku Bałtyku, to moglibyśmy mieć maaały problem/) - Podobno podczas sztormu w rejonie w którym kołysała się moja łajba zatonęła inna polska jednostka - Cypryjski tankowiec miał ewidentnie ochotę nas rozjechać... - wypływaliśmy raptem 131 h / 650 Mm, zaledwie 5 godzin przy wietrze powyżej 8 stopni B. - Gdy wróciliśmy do Polski zjawił się właściciel jachtu na kontrolę i uziemił nas w porcie zabierając ster do naprawy. - Gdy kapitan coś partolił, wszystko zwalał na nas i strasznie się mścił. - Woda z zęzy zalała moją jaskółkę i wszystkie moje ciuchy śmierdziały tym syfem prawie dwa tygodnie... - Etc. Ale tak czy siak rejs uważam za udany. Zakochałam się w szweckim Visby, ujarzmiłam bestię (jacht), poznałam wielu fajnych rodaków (w Szwecji), choroby morskiej nie miałam jako jedyna załogantka, nie dałam się sztormom, no i... wogóle :) Fajne imprezy w portach, niesamowita adrenalina, mnóstwo satysfakcji i maksymalnie podniesiona samoocena.
Nieskromna ze mnie bestia nie od dziś, więc przytoczę opinię z rejsu jaką wystawił mi kapitan... w sumie nic szczególnego, ale i tak jestem szalenie dumna: "Kol. Joanna Korzon stop. żegl. żeglarz jachtowy pełniła w czasie rejsu funkcję załogi. Z obowiązków wywiązywała się bardzo dobrze, chorobie morskiej nie podlegała. Odporność w trudnych warunkach nie sprawdzona. Nadaje się do dopuszczenia do egzaminu na stopień sternika jachtowego. Inne uwagi: solidna i rzetelna załogantka, chętna do pracy, dobry sternik.
HA!
Little Jo., po lekturze Twojego posta nasuwa mi się refleksja... "Jejku, jejku, mówię Wam, jaki rejs za sobą mam!" To dopiero miałaś przygody! Gratuluję bardzo pozytywnej opinii z rejsu :)
Nieskromna ze mnie bestia nie od dziś (...) No co Ty!
A tak serio - dumna jestem z Ciebie okrutnie.
A tak serio - dumna jestem z Ciebie okrutnie. Och, Amayka, Ty wazeliniaro mała Jak Ty mi się ostatnio podlizujesz, jak Ty mi się starasz przypodobać... I wiesz co? Za to Cię siostro uwielbiam...
Jak Ty mi się ostatnio podlizujesz, jak Ty mi się starasz przypodobać...
W życiu! Już nie będę.
Do następnego 'razu' Sis, do następnego 'razu'
Nie śledziłem tego wątku i nawet nie przypuszczałem, że znajdę tu takie smaczki. Choćby zwierzenia mojej córeczki jakie to robiła zwroty "na obcierę" /czy tak Cię tata uczył?/. Córka jednak wyrosła i sama wnet będzie rodzicem, więc nie będzie już działaniem antywychowawczym, jak opowiem o swoim pierwszym razie.
Miało to miejsce latem 1973r. Raptem pół roku wcześniej trafiłem do Marynarki Wojennej i byłem na etapie chłonięcia wszystkiego co morskie i starałem się wszelkimi sposobami być bardziej morski niż nawet stare morskie repy. Wtedy to wkręciłem się na wyjście w dozór trałowcem w rejon Cieśnin Duńskich /dozór polegał na śledzeniu ruchów jednostek flot NATO/ i wtedy też złapałem w rejonie Rugii swojego pierwszego i jedynego jak dotąd dorsza.
Po powrocie było mi mało i wkręciłem się z kolei na mały rejsik ze Świnoujścia do Dziwnowa na s/y Bałtyk. Było to takie wyjście weekendowe, a na pokładzie same "morszczachy", tylko ja jeden świeżynka, pierwszy raz na jachcie. Pojęcia nie miałem jak to i dlaczego pływa, więc uczono mnie pilnie i raczej życzliwie. Szliśmy ostro do wiatru, woda chlapała, a ja, niebywale przejęty poznawałem komendy /nauczono mnie je powtarzać/ i czynności, jakie wykonuje się kolejno na poszczególnych stanowiskach, w tym, na końcu, na sterze. Aha, jeszcze jedno. Zabrano mnie w ogóle, bo zdeklarowałem się, że w Dziwnowie, jak wszyscy pójdą "w miasto" to ja przypilnuję jachtu.
Moi współzałoganci, a i jachtowa władza wracali bardzo długo i na raty, wychodzili ponownie aby się odszukać, a za każdym powrotem mieli coraz to silniejsze boczne wiatry, wychodzili ponownie i tak po głęboką noc, kiedy się zeszli wszyscy ululani niemal w trupa. Sądziłem, że powrót do Świnoujścia zostanie odłożony na lepsze czasy, ale gdzie tam. Padły regulaminowe komendy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Po wejściu na kurs, ustawiono żagle na "motyla" i padła komenda Rysiek za ster. Pierwszą milę zaliczyłem pod nadzorem, a potem było: to ty idź kursem 270, tak ze trzy mile od brzegu, abyś go widział i jakby co, to budź. No i poszedłem, początkowo wypłoszony, a później coraz to bardziej dumny. Tak mi to dobrze szło, że zajechałem aż za daleko, bo na wysokość Albecku /ówczesne NRD/ i około 3 mile trzeba było wracać.
Na ostatnią chwilę, ale zdążyliśmy na poniedziałkowe podniesienie bandery, gotowi do służby, a oni trzeźwi i wypoczęci. Nie myślcie jednak, że mi odpuścili na kursie i egzaminie na stopień ż.j. - nic z tych rzeczy, choć na podobne wypady zabierali, ale przebiegały już one bez alkoholowych ekscesów. Wbijali mi do głowy, że na wodzie się nie pije i tego się trzymam do dzisiaj, traktując tamto wydarzenie za ewenement mało chwalebny, ale dla mnie osobiście pożyteczny, bo moje wejście w żeglarstwo miało coś z "wejścia smoka".
Rysiu, mam nadzieję, ze w Krakowie uda nam sie kontynuować temat
Tylko nie zróbcie "wejścia smoka"! I proszę bez "ekscesów" - choć w Krakowie jak to w Krakowie... Jego mury już różne rzeczy widziały:-)
PZDR i miłej zabawy.
Władeczku jakie ekscesy ot pewnie jakieś homeopatyczne dawki orzechówki i przyjemna rozmowa na ciekawy temat, a że sie skończy we wczesnych godzinach rannych...cóż na to nie ma rady
Zafascynowała mnie końcówka postu Ryszarda:-) - oj, skłamałem:-( - CAŁY! I to "wejście smoka":-) Spoko!:-)
PZFR
Ewuniu, zastanawiam się jak Ci odpowiedzieć, aby było jednocześnie sensownie do Twojego zaproszenia i trzymało się tematu wątku "mój pierwszy raz" i działu "żeglarstwo, sport, harcerstwo".
Oczywiście zgłaszam gotowość do rozmów i degustacji orzechóweczki i z pewnością w Krakowie to będzie moja pierwsza z Tobą biesiada. A o tematy żeglarskie to chyba i tak zahaczymy, bo o tym można bez końca.
Szykuj się, bo ja też jakąś nalewkę zabieram ze sobą. Czuwaj, druhno!
Tall Ships Races 2007 Aarhus - Kotka, STS Fryderyk Chopin
pare fot
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plfotoexpress.opx.pl
|
|
Cytat |
A jakoĹź uczyÄ majÄ
nie umiejÄ
c sami? MuszÄ
pewnie nadĹoĹźyÄ kazania baĹniami. Jan Kochanowski (1530-1584), Zgoda Filozofia jest zdrowym rozsÄ
dkiem w wyjĹciowym garniturze. Haurit aquam cribo, qui discere vult sine libro - sitem czerpie wodÄ, kto chce uczyÄ siÄ bez ksiÄ
Ĺźek. A kiedy strzyĹźesz owieczki, opowiadaj im bajeczki. Jan Sztaudynger I w nieszczÄĹciu zachowuj spokĂłj umysĹu. Horacy (Quintus Horatius Flaccus, 65-8 p. n. e)
|
|